Strona głównaWywiady„Ukochany…” miał być w moim zamierzeniu idealnie wyważony między kryminałem a powieścią...

Ostatnio opublikowane

„Ukochany…” miał być w moim zamierzeniu idealnie wyważony między kryminałem a powieścią humorystyczną – wywiad z Alkiem Rogozińskim

W środę mogliście zapoznać się z recenzją Ukochanego z piekła rodem. Dzisiaj zapraszam Was do przeczytania wywiadu z jej autorem – Alkiem Rogozińskim.

Jesteś dziennikarzem, znasz zatem ten świat od środka. Czy zatem korzystałeś ze swoich doświadczeń i część historii przemyciłeś do „Ukochanego…”? Czy ta opowieść jest wyłącznie wymysłem wyobraźni?

Jest tak pół na pół. Część rzeczy wymyśliłem, ale na przykład opisy zachowań naszych diw w czasie sesji fotograficznych są jak najbardziej prawdziwe, tyle że umieszczone pod fałszywymi nazwiskami, żeby się panie nie rzuciły na mnie z pazurami. Podobnie rozmowy w wymyślonym przeze mnie magazynie o gwiazdach „Koktajl”, trochę tam jest z rzeczy, które codziennie wygadujemy w „Party”, a moi redakcyjni koledzy i koleżanki są po części pierwowzorami postaci z książki. Tyle że w przeciwieństwie do nich nikogo nie mordują i nie kantują, a przynajmniej taką mam nadzieję!

Debiutujesz właśnie „Ukochanym…” co było największą przeszkodą w wydaniu książki?

Moje własne lenistwo, bo zbierałem się do napisania książki gdzieś tak ze dwadzieścia lat (śmiech). Ale za to wiecznie o tym każdemu do znudzenia ględziłem, rodzinie, znajomym, kolegom z pracy… Aż w końcu pewnego dnia się doigrałem! Moje szefowe w redakcji szukały pomysłu na uatrakcyjnienie wakacyjnych wydań „Party” i postanowiły, że wydrukuje się w nich moją powieść. Padł na mnie blady strach, bo oczywiście, wbrew uprawianej powszechnie propagandzie, niczego wtedy jeszcze nie napisałem, nawet jednego zdania! Wstyd mi było jednak się do tego przyznać, więc przysiadłem fałdów i coś tam stworzyłem. I nagle okazało się, ze jak mam bat nad głową, to całkiem nieźle mi idzie. W „Party” wydrukowano pierwszych kilka rozdziałów książki. Poszedłem za ciosem i rozesłałem je po wydawnictwach żeby zobaczyć, jaki będzie odzew. Po tygodniu dostałem maila od pani Bogusi Genczelewskiej z Melanżu i… wtedy już klamka zapadła. Musiałem doprowadzić sprawę do końca. Ale na szczęście miałem już wtedy pomysł na resztę książki, a nawet zarys fabuły dwóch kolejnych.

Śledzisz polski rynek wydawniczy? Jaka książka wywarła na Tobie ostatnio duże wrażenie?

Nie za bardzo mam czas na śledzenie nowości, a swój gust mam ukształtowany od dawna. Uwielbiam powieści historyczne, dobre kryminały (kocham Agathę Christie!) i kiedy czuję potrzebę odprężenia, lekkie książki humorystyczne. O te ostatnie chyba najtrudniej. Ostatnio trafiła w moje ręce powieść obyczajowa – nawet nie wiem czy stara, czy nowa – reklamowana na okładce jako „odprężająca i dowcipna”. Zastanawiam się, jak bardzo oryginalne poczucie humoru musiał mieć autor tej opinii. Przebrnąłem z trudem przez pierwszych kilkadziesiąt stron tego „dzieła”, na których to jego autorka, opisująca swój rodzinny wyjazd na wakacje, zdążyła skrytykować wszelką żywinę, jaka stanęła jej na drodze. Wszyscy dokoła byli jej zdaniem beznadziejnie głupi i paskudni, a bez zarzutu – tylko ona sama, jej mąż i ich dzieci. Nie drgnął mi przy tej lekturze nawet kącik ust, za to zirytowała mnie do tego stopnia, że już dalej nie chciało mi się czytać. W sumie napisać coś naprawdę śmiesznego jest o wiele trudniej niż stworzyć coś wzruszającego czy przerażającego. Ostatnią książką, przy której śmiałem się tak, że trudno mi się było powstrzymać był „Dziennik Bridget Jones”, a czytałem go już kilka ładnych lat temu…

W „Ukochanym…” na samym początku wzrok przyciąga okładka. Kto był jej pomysłodawcą?

Panie zajmujące się dystrybucją książek w moim wydawnictwie. Serio! Zakwestionowały one potencjał komercyjny pierwotnej okładki, która miała być czarna, jedynie z czerwonym obrysem zwłok, zrobionym damską szminką. „Czarne? Nigdy w życiu się nie sprzeda! Graficzna okładka? No, po prostu dno!”, orzekły i tym samym zmusiły mnie i moją koleżankę graficzkę do przygotowania drugiego projektu. W sumie stworzyliśmy wtedy dziesięć różnych wersji okładki. Najbardziej pojechana była taka z gorejącym sercem, które w środku miało zakrwawioną siekierę. Coś a la „wszystkiego tu za dużo”! Ostatecznie okładka z kobietą w czerwonej sukience, siekierą i Warszawą w tle wygrała w głosowaniu. I oceniając po reakcjach – dobrze się stało! Jestem winny paniom z dystrybucji bukiet róż!

Zdecydowanie bukiet róż i dobrą kawę! 😉 „Ukochany…” przepełniony jest humorem. Jaki jest Twój sposób na dobry humor?

Pewnie sporo stracę w oczach intelektualistów, ale mój sposób na dobry humor jest beznadziejnie banalny. Wrzucam do odtwarzacza DVD „Przyjaciół”, „Gotowe na wszystko”, „Absolutely Fabulous” albo naszego „Czterdziestolatka”. I na krótszy lub dłuższy czas zapominam o całym świecie!

Skąd czerpiesz pomysły? Co lub kto Cię inspiruje?

Podróże. Nie lubię plażowania, bo opalam się w jakieś krowie, tyle że czerwone, placki i po kilkudziesięciu minutach wszystko mnie swędzi. Niestety, jestem w tym nielubieniu odosobniony, więc z reguły moje towarzystwo zażywa, jak to nazywają pisma dla kobiet, „kąpieli słonecznych”, a ja siedzę w cieniu na leżaczku i mam czas na rozmyślanie. To wtedy wpadam na najlepsze pomysły. „Ukochanego…” wymyśliłem właśnie na plaży w czasie wakacji na Rodos dwa lata temu. A w tym roku na wakacjach napisałem cały szkic do trzeciej książki, za którą właśnie się zabieram, „Zabójcza korekta”.

alek rogozinski 2Czy po wydaniu pierwszej książki zmieniło się Twoje życie zawodowe i prywatne?

Owszem, moje szefowe doszły do wniosku, że mam za dużo czasu i dowaliły mi więcej roboty (śmiech). A tak serio, niespecjalnie cokolwiek się zmieniło. Poznałem tylko w krótkim czasie więcej fantastycznych ludzi niż kiedykolwiek wcześniej!

Jakich rad udzieliłbyś osobom, które dopiero chcą zacząć przygodę z pisarstwem, na co powinny zwracać szczególną uwagę, na co kłaść nacisk?

Nie czuję się jeszcze na tyle doświadczony, aby dawać rady. Na pewno jednak, jeśli marzy się o pisaniu, warto się wypróbować, mając w tyle głowy, że w naszym kraju zdecydowana większość pisarzy traktuje swoje zajęcie jako hobby. Nie może być inaczej, skoro stawki za książkę są mniejsze nawet od tego, co zarabia się za kasą w „Biedronce”.

Od zawsze chciałeś napisać książkę, czy decyzja zapadła pod wpływem chwili?

Od zawsze, ba!, mam nawet kilkadziesiąt pozaczynanych i niedokończonych powieści w szufladzie (czytajcie: w komputerze). Ale „Ukochany…”, tak jak wspomniałem, powstał pod wpływem chwili. I to nie mojej, a moich szefowych!

Jak przebiegają prace nad książką? Tworzysz jej zarys, czy raczej piszesz pod wpływem chwili a następnie weryfikujesz, zmieniasz?

Piszę na tak zwanego „żywca”. Mam w głowie zarys fabuły, na kartce spisanych bohaterów i ich cechy, żeby mi się nic nie pomyliło, bo jem za dużo masła i początki sklerozy, którą dyplomatycznie nazywam rozkojarzeniem, i po prostu piszę. Rzadko potem coś weryfikuję, chyba że mam wrażenie jakiejś nielogiczności. Kryminał musi być jak puzzle – po złożeniu do kupy każdy element musi pasować do układanki.

Wiemy, że druga książka będzie zatytułowana „Morderstwo na Korfu”, w komentarzach czytałam, że podobno różni się od poprzedniej. Zatem czym nas zaskoczysz i w czym tkwią różnice?

„Ukochany…” miał być w moim zamierzeniu idealnie wyważony między kryminałem a powieścią humorystyczną. Po przeczytaniu recenzji i rozmowach z czytelnikami zorientowałem się, że ów zamiar nie do końca mi się udał i książka odbierana jest bardziej jako humorystyczna niż kryminalna. „Morderstwo na Korfu”, mam nadzieję, będzie bliższe wymyślonemu przeze mnie ideałowi. Co oczywiście nie oznacza, że będzie ponura! Mam nadzieję, że też jest w niej sporo scen i dialogów, przy których będzie można – cytując jedną z moich czytelniczek – „malowniczo popluć się jogurcikiem z rzodkiewkami”.

Planujesz napisać całą serię kryminałów z Joanną i Betty?

Mam umowę z wydawnictwem na pięć kolejnych książek o ich przygodach. I, akurat w sam raz, pomysły na pięć zagadek kryminalnych, które razem rozwiążą. A potem zobaczymy, co dalej…

W opisach o Tobie czytamy, że Twoim marzeniem jest objechać cały świat, a na stare lata zamieszkać na jednej z wysp Morza Śródziemnego. Jaka była Twoja niezapomniana podróż do tej pory?

Każda podróż jest na swój sposób niezapomniana. W jednym z wcześniejszych wywiadów opisałem swoją pierwszą wyprawę do Paryża, teraz więc – trochę a propos „Morderstwa na Korfu” – wspomnę wycieczkę do Grecji, jakoś tak z połowy lat 90. Jechałem wtedy autokarem, bo po pierwsze wtedy jeszcze ze strachu w ogóle nie latałem (teraz też się boję, ale już latam) a poza drugie – był to najtańszy środek lokomocji, a nie zarabiałem wtedy zbyt dużo. Cała ta wyprawa była podejrzana od samego początku, już od wizyty w biurze, gdzie na pytanie, ile się jedzie z Polski na Riwierę Olimpijską, pan właściciel biura, pełniący zarazem rolę pilota w autokarze, lekceważąco odpowiedział: „A, z reguły w jakieś piętnaście godzin to śmigamy!” Już wtedy przemknęło mi przez głowę, że to wariat, ale pomyślałem, że w końcu to on tam regularnie jeździ, a nie ja, więc może wie lepiej. Wyznaczonego dnia wraz z pozostałą czterdziestką wczasowiczów zebraliśmy się przed Muzeum Narodowym w nieco liczniejszym gronie, bo tego ranka ruszał stamtąd także autokar do Lwowa oraz na grzybobranie do Puszczy Białowieskiej. Najpierw podjechał luksusowy, piękny, bijący po oczach nowością bus. Napaliliśmy się, że to nasz, ale okazało się, że nie. Ten był dla grzybiarzy. Potem podjechał już gorszy, nieco sfatygowany autokar i zabrał pasażerów na Ukrainę. A na końcu podjechało coś, na widok czego zaczęliśmy się zastanawiać nie tylko nad tym, czy dojedziemy do Grecji, ale czy w ogóle przejedziemy dwa kilometry na drugi koniec mostu nad Wisłą. Upchaliśmy się jednak w to tarabajło i ruszyliśmy żegnani dramatycznym okrzykiem jakiejś starszej pani, która odprowadzała na podróż swoje wnuki: „Na taką poniewierkę…!” Autokar okazał się jednak całkiem sprawny. W przeciwieństwie do przekraczanych przez nas granic. Do węgierskiej szło nam jeszcze jako tako sprawnie, ale już na tej, która dzieli kraj Madziarów od Serbii, staliśmy siedem godzin. Dokładnie! W dodatku w 40-stopniowym upale. To że przetrwaliśmy, zawdzięczamy chyba tylko widokowi wychodka. Na otwartej przestrzeni ktoś dowcipny postawił luzem cztery ściany ze średniej wielkości dziurą pośrodku. Jakby się człek tam nie ustawił – z każdej strony widać było, co tam robi. Intrygująca była też średnica owej dziury. Chcieliśmy nawet przymierzyć się do zawodów, kto w nią trafi, ale jako że najwyraźniej były one już rozgrywane przed nami, to szybko się zniechęciliśmy. Za to widok kolejnych wycieczek, które leciały do tego miejsca, po czym stawały i jak murowane patrzyły na ową niezwykłą toaletę wart był każdej sumy! A my mieliśmy go idealnie przed sobą! Po granicy serbskiej, której przekroczenie kosztowało nas tysiąc dolarów łapówki, wyrosła nam jeszcze macedońska. Tam z kolei trzeba było odczekać trzy godziny, aby po uiszczeniu odpowiedniej kwoty wynoszącej 350 dolarów, wziąć udział w ceremonii pod tytułem „kwarantanna ekologiczna”, a polegającej na tym, że autokar przejeżdżał przez jakąś brudną kałużę. Do Grecji dojechaliśmy po 38 godzinach, a i tak dwa tygodnie później okazało się, że mieliśmy szczęście, bo kolejna grupa po odstaniu czternastu godzin nie została w ogóle wpuszczona do niespokojnej wówczas, bo częściowo objętej działaniami wojennymi, Serbii i musiała jechać przez Rumunię i Bułgarię. A Bułgarzy mieli uroczy zwyczaj zamykania granicy o godzinie 21. Ot, szlaban i nocka z głowy! W ten sposób podróż zajęła naszym następcą 90 godzin! Kiedy ich zobaczyliśmy, prezentowali się jak statyści w filmach o zombie. Kiedyś dokładnie tę całą grecką wyprawę opiszę, bo zdarzyło się tam jeszcze wiele zabawnych epizodów, z których kilka przywołałem na kartach „Moderstwa na Korfu”.

alek rogoziński

Masz na oku jakąś konkretną wyspę, na której chciałbyś zamieszkać? 😉 W takim, jakie trzy rzeczy zabrałbyś ze sobą na bezludną wyspę?

Mam – Maltę! Kocham ten kraj! Znakomicie ludzie, piękny klimat, blisko do Włoch, a poza tym – nie musiałbym się uczyć nowego języka, co w moim wieku już nie idzie tak dobrze. Jak tłumaczył Btad Pitt, pytany, dlaczego po kilku latach przebywania we Francji, nie mówi po francusku, „już mi coś w mózgu nie styka”. A na Malcie wszyscy mówią po angielsku, bo tam jest to jeden z dwóch języków urzędowych!

Jesteś również wielkim fanem Madonny, która z jej płyt jest Twoją ulubioną?

Uwielbiam „Bedtime Stories”. Królowa nagrała ją w ważnym dla mnie czasie i mam do tego krążka bardzo osobisty stosunek. Lubię też „Eroticę”, znakomicie wytrzymała próbę czasu – od jej nagrania minęły 23 lata, a album nadal brzmi świeżo i interesująco. Często wracam też do „Confessions On A Dancefloor”. Podoba mi się też tegoroczna płyta Madonny, choć przyznam po cichu, że o wiele bardziej lubię utwory, które ostatecznie nie weszły na album i znamy je tylko z wersji demo, które wyciekły do Internetu. „Take A Day”, „Two Steps Behind Me” czy „Nothing Lasts Forever” to naprawdę znakomite kawałki.

Masz wśród polskich artystów swojego ulubionego?

Kilku. Od lat moją faworytką jest Ania Jopek. Skromna dziewczyna o znakomitym głosie i ogromnej kulturze muzycznej, wszechstronna, perfekcyjna na płytach, ale i genialna na koncertach. Uwielbiam też Kayah, która z płyty na płytę nie dość, że jest coraz lepsza, to jeszcze potrafi od nowa wymyślić cały swój sceniczny wizerunek. Kto jeszcze…? Mam ogromny szacunek do Maryli Rodowicz, choć myślę, że najlepsze piosenki nagrywała na początku kariery. „A gdzie to siódme morze?”, „Kiedy się dziwić przestanę” czy „Cyrk nocą” to dla mnie prawdziwe perły polskiej muzyki. Lubię też Beatę Kozidrak, ale też raczej za jej starsze dokonania. W latach 80. była jedną z najbardziej pomysłowych i kreatywnych polskich wokalistek. Pamiętam, jak w 1988 roku od czwartej nad ranem stałem na Nowym Świecie przez sklepem Polskich Nagrań, żeby kupić jej album „Nagie skały” (do dziś uważam go za najlepszy w dyskografii Bajmu), bo w tamtych czasach o tym, czy dostanie się wymarzony krążek, decydowała zasada „kto pierwszy, ten lepszy”. Mam też sentyment do Edyty Górniak. Kiedyś mieliśmy okazję współpracować i znakomicie wspominam tamtą przygodę, ale potem diwa się na mnie obraziła i chyba nadal się gniewa, choć nie za bardzo wiem za co. Kiedyś nawet mnie to ciekawiło, potem przestało. Od lat wiem, że są artyści, których lepiej podziwiać tylko na scenie albo na ekranie telewizora. Z facetów lubię Sławka Uniatowskiego, choć nie powinienem tego mówić, bo mam mu za złe, że nie nagrał jeszcze żadnej płyty. Taki talent…!

Widzę, że w kwestiach polskiej muzyki mamy podobne gusta. Starsze kawałki mają duszę. I na koniec jakie trzy rzeczy musisz mieć zawsze pod ręką?

Telefon, bo wiecznie czegoś zapominam, a tam mam wszystko pozapisywane. Kartę kredytową, gdyby wpadło mi do głowy na przykład znienacka wsiąść do pociągu i pojechać na dzień do Berlina. I wreszcie – tic taki albo cukierki. Łatwo się domyślić dlaczego 😉 A skoro to już ostatnie pytanie, to przy okazji pozdrowię bardzo serdecznie wszystkich Czytelników „Na regale u Marty Mrowiec”. Życzę udanej reszty lata!

Marta Mrowiec
Marta Mrowiec
Czyta, pisze, biega, chodzi po górach, ogląda mecze i słucha rapu. Nietypowo typowa kobieta.
Poprzedni artykuł
Następny artykuł

Komentarze

Najczęściej czytane